Stefan Rieger
Tekst z 15/02/2010 Ostatnia aktualizacja 15/02/2010 16:59 TU
Choć ilość – na przekór Klasykowi z brodą – niekoniecznie przechodzi w jakość, zacznijmy od kilku wiele mówiących liczb. Ponad 250 koncertów w ciągu pięciu dni, 112 tysięcy biletów sprzedanych w samym mieście Nantes (czyli z grubsza tyle, co przed rokiem), plus 40 tysięcy (dwakroć więcej niż rok temu) w regionie na Loarą , gdzie w dziewięciu już miastach i miasteczkach odbyło się dodatkowych sto koncertów. Tysiąc ośmiuset muzyków, zawodowców i półamatorów, kilkanaście orkiestr symfonicznych, tyleż samo kwartetów i innych formacji kameralnych, kilka chórów, dziesiątki renomowanych solistów...
Jedynaste już wydanie Szalonych Dni Muzyki w Nantes nie zawiodło oczekiwań, choć program był poniekąd "awaryjny": z powodu zamachów w Madrycie i anulowania zeszłorocznego festiwalu w Bilbao, René Martin postanowił odłożyć na później projekt ambitniejszy – wschodnioeuropejskie "szkoły narodowe" – i powrócić raz jeszcze do Beethovena. Aby wnieść coś nowego, dołączył do niego garść jego "przyjaciół", dzięki czemu – poza omalże kompletem dzieł wielkiego Ludwika – mogliśmy odkryć około setki utworów Hummla, Reichy, Clementiego, Czernego, Moschelesa, Cherubiniego i paru jeszcze innych. Niektóre wykonywane były zgoła po raz pierwszy, jak choćby wariacje Salieriego na temat La Folia di Spagna, zagrane z werwą przez Sinfonię Varsovia na koncercie, retransmitowanym przez ARTE.
Warszawiacy, jeden z filarów festiwalu od lat sześciu, eksploatowani byli znów niemiłosiernie: w ciągu trzech dni w Nantes występowali 11 razy, a przedtem jeszcze sześciokrotnie grali w regionie, najczęściej pod batutą Petera Csaby. Można by zresztą powiedzieć, że Szalone Dni były w tym roku poniekąd przedłużeniem Novej Polski, polskiego sezonu kulturalnego we Francji, jako że poza Sinfonią – zjawiła się też po raz pierwszy w Nantes orkiestra Filharmonii Narodowej ze swym szefem, Antonim Witem – w drodze z Niemiec do Anglii. Z kilku jej występów w wielkim audytorium Miasteczka Kongresowego szczególne wrażenie zrobiła na mnie VII Symfonia Beethovena: architektura jak na dłoni, plastycznie wycięte pulpity, wielka dyscyplina i profesjonalizm.
Antoniego Wita spytałem, co sądzi o tej największej dziś na świecie imprezie muzycznej, której prowincjonalnemu Nantes zazdroszczą wszyscy. Odpowiedział, że jest tą imprezą oszołomiony. Nie przestaje też być pod wrażeniem Folle Journée – choć jest tu już po raz szósty – lider drugich skrzypiec z Sinfonii Varsovia, Zbigniew Wytrykowski – wycieńczony lecz szczęśliwy po parodniowym, morderczym maratonie.
No właśnie, jak to możliwe? Muzyka poważna wydaje z siebie ponoć ostatnie tchnienie, są takie kraje, gdzie nie wie się już nawet o jej istnieniu, a tutaj, nawet w niedzielę o 9 rano - dwa tysiące miejsc szczelnie wypełnionych (i jeszcze drugie tyle w siedmiu mniejszych salach), blisko połowa przez profanów, którzy nigdy na koncercie klasycznym nie byli – i wszystko jedno, co "dają" – choćby i Mszę C-dur Hummla, albo symfonię Vożiszka! (a dawali). Czy nie dałoby się powtórzyć tego cudu w Polsce – skoro udało się już w Bilbao, Lizbonie i teraz w Tokyo (a i Brazylia ponoć się naprasza)?
Najprzód trzeba by mieć po temu odpowiednie miejsce. Tylko Pałac Kultury od biedy by się nadawał. Ale jak nakłonić władze, by pomogły to zorganizować? Jak wykrzesać energię i wolę z omalże głuchego ponoć już narodu? Kiedy mówię o polskiej "zapaści muzycznej", Antoni Wit niemrawo protestuje: "Z muzyką jeszcze nie jest najgorzej – niech Pan spojrzy na naszych polityków, na morale niektórych środowisk – to jest dopiero katastrofa!". Zgadzam się, ale myślę, że jedno z drugim i trzecim jakoś tam się łączy. Dyrygent znalazł w każdym razie właściwe słowo: "nasycić" – nasycić muzyką, festiwalem - miasto, region, całe otoczenie. Ale przepraszam, muszę już iść, śpieszę się na konferencję prasową René Martina i jego głównego, lokalnego poplecznika i sponsora, jakim jest socjalistyczny mer Nantes, Jean-Marc Ayrault...
Jak zwykle trzeba przejść przez gigantyczny hall Cité des Congrès, gdzie na estradzie – dla tysięcy gości, którzy nie dostali biletów lub czekają na swój koncert, zagryzając kanapkę i pasąc stado dzieci – produkują się na przemian zawodowcy i amatorzy... Mogliśmy trafić na Anne Queffelec albo Nonett z Pragi, lecz akurat teraz zespół dęciaków bodajże z konserwatorium w Nantes gra uwerturę Król Stefan Beethovena, też niezły rarytas...
Gdzież jest ten maleńki człowieczek, który organizuje La Folle Journée i trzy jej zagraniczne przeszczepy, największy w świecie festiwal pianistyczny w La Roque d'Anthéron, festiwal Richtera w La Grange du Meslay, z dziesięć pomniejszych festiwali i pięćset koncertów rocznie? Jest wszędzie i nigdzie, gdyż stale biega: od sali do sali, od artysty do artysty, załatwia, pociesza, łata dziury – wypycha na estradę i ściska po koncercie.
"Nasycanie" – o którym mówił Wit – czy może raczej zarażanie innych pasją, to jego sposób na życie. Do Szalonych Dni muzyki wciągał kolejno: władze, uczniów, przedszkolaków, regionalne konserwatoria, sklepikarzy z Nantes, knajpy, banki, komunikację miejską... Ostatnio nawet i więzienia, tudzież miejscowych Kowalskich, u których w ich prywatnych mieszkaniach – z udziałem zaproszonych sąsiadów – odbywały się też występy renomowanych gwiazd. Wreszcie dopadłem cudotwórcę i spytałem, co jeszcze w tym roku wymyślił nowego...
René Martin:
"Po pierwsze, zwiększyliśmy zasięg festiwalu w regionie z pięciu na dziewięć miast – i sukces był ogromny, gdyż na koncerty przyszło 40 tysięcy osób. Inna wielka nowość, to podjęcie współpracy z uniwersytetem. Powołaliśmy do życia Uniwersytet Szalonych Dni. Każdego miesiąca, w amfiteatrach na wydziale literatury czy medycyny urządzaliśmy spotkania, zapraszając najlepszych muzykologów, którzy prezentowali biografie i ciekawsze dzieła kompozytorów, doradzając co warto wybrać z 250 koncertów. Za każdym razem przychodziło około pięciuset osób... Co rok zatem staram się wymyślić coś nowego, aby jeszcze lepiej ludziom rzecz wyjaśnić i aby muzykę uczynić bardziej przystępną".
Słowem dotąd nie wspomniałem o artystycznej stronie tegorocznego festiwalu. Odegrano i odśpiewano, jako się rzekło, całego Beethovena: nie tylko Missę Solemnis z Concerto Koeln i genialnym chórem RIAS, nie tylko Mszę C-dur – także rzadko grane oratorium Chrystus na Górze Oliwnej czy zupełnie zapomnianą Kantatę na śmierć Józefa II (między nami, raczej muzyczny zakalec). No a poza tym komplet kwartetów w wykonaniu Kwartetu Ysaye'a, kwartety, tria czy kwintety w różnych wersjach – a to Prażak, a to Psophos, a to tria Wanderer czy Guarneri – dalej 32 sonaty, którymi podzieliła się szóstka młodych pianistów, a wśród których poraża swą osobowością sfrancuziały Amerykanin, Nicholas Angelich. A sonaty wiolonczelowe i skrzypcowe, pieśni – by już nie wspomnieć o symfoniach i koncertach. A solidne Requiem Cherubiniego, które Beethoven przedkładał nad Requiem Mozarta? A kwintety Ludwika Spohra, albo koncerty czy kwintety fortepianowe Johanna Nepomuka Hummla, ucznia Mozarta? Najbardziej mnie zachwycili, jak zwykle, Borys Bieriezowski – niedźwiedź z paluszkami jak kolibry, oraz Andreas Staier – synteza szaleństwa i precyzji. Przyłączyli się do niego skrzypek Daniel Sepec i wiolonczelista Jean-Guihen Queyras, by wspólnie podbić salę Triem G-dur Hummla. Dźwięk jest pod psem, z góry przepraszam, ale takiego rarytasu nie wolno przegapić...
Hummel – Trio G-dur, Finał – Staier-Sepec-Queyras
Finał Tria G-dur Hummla, Andreas Staier – fortepiano, Daniel Sepec – skrzypce, Jean-Guihen Queyras – wiolonczela – 28 stycznia na festiwalu La Folle Journée.
Festiwalu, którego sukces skazuje go poniekąd na ekspansję. René Martin chce jeszcze zwiększyć jego promieniowanie na region nad Loarą: wielu muzyków zaprosi na całe trzy tygodnie. Dopieszcza zagraniczne repliki festiwalu, który od 4 do 6 marca ożywi znów Bilbao, między 22 a 24 kwietnia już po raz trzeci żyć nim będzie Lizbona – i wreszcie od 29 kwietnia do 1 maja, po raz pierwszy zarzuci kotwicę w Tokyo. René Martin podrzuca Japończykom Beethovena i z pół setki europejskich muzyków, do których przyłączy się drugie tyle Azjatów. Sinfonia Varsovia jedzie tam za nim, jak za Panią Matką, przez Bilbao i Lizbonę. Pierwszy wiolonczelista, pan Jerzy Klocek, z którym od lat plotkuję przy obiedzie, przekonany jest z góry o sukcesie.
Japończycy faktycznie zadbali o wszystko... Od paru już lat przyjeżdżają do Nantes na przeszpiegi. Teraz wysłali trzydziestu dziennikarzy, nie licząc artystów i dyplomatów. Wszystko podglądali i filmowali, nawet kuchnię i dania, rzeczywiście palce lizać. Szalone Dni w Tokyo International Forum – olbrzymim kompleksie w samym centrum 15-milionowej metropolii – mają być największym wydarzeniem muzycznym w Azji. 150 koncertów w trzy dni, 150 tysięcy widzów, pół miliona gości, zapewne milion przygodnych gapiów i słuchaczy, gdyż Japończycy ożywić chcą całą dzielnicę – afisze, głośniki, a nawet i Beethoven w telefonach komórkowych... René Martin jest zafascynowany tą przygodą, gdyż Japonia – to dla niego laboratorium przyszłości, eksperymentowanie w innej skali i czasie.
A przyszłoroczne, Szalone Dni zadedykowane będą muzyce angielskiej, od Purcella po Haendla. Pytam, czy to nie szaleństwo? Wyprodukowanie jednego choćby oratorium Haendla graniczy z niemożliwością. Ale dla Martina nie ma rzeczy niemożliwych.
René Martin:
"Nie, wydaje mi się to dość proste. Mam już zapewnionego Salomona (to największe z oratoriów, z dwoma orkiestrami i chórami), obiecano mi osiem wersji Mesjasza, mam Saula, Izraela w Egipcie, plus koncerty organowe, Water music, a nadto Purcella nadzwyczajne wykonanie Dydony i Eneasza, także Fairy Queen i Króla Artura, a jeszcze cała muzyka kameralna ery elżbietańskiej, a muzyka Tallisa... Sciągniemy chóry z Cambridge czy Oxfordu, wyspecjalizowane od stuleci w tym repertuarze... W takim to duchu utrzymane będą następne Szalone Dni..."
Liczę na pocieszenie w przyszłym roku, gdyż tym razem – choć w uszach mi dzwoni od muzyki – zabrakło mi w Nantes (poza paroma wyjątkami) naprawdę wstrząsających wrażeń. Najbardziej zaś brakowało mi Aleksandra Kniaziewa, czarodzieja wiolonczeli, który z powodu nagłej operacji odwołał z pół tuzina występów, ze swymi najlepszymi kompanami – skrzypkiem Dmitrim Machtinem i pianistą Borysem Bieriezowskim... Szczęśliwie nagrali właśnie wspólnie dla WARNERA płytę z triami Rachmaninowa i Szostakowicza... Oto na próbkę mały fragment bardzo obszernej, pierwszej części "Tria elegijnego" d-moll Sergiusza Rachmaninowa.
CD1/1 Rachmaninov – Trio op.9 – Knazev/Makhtin/Berezowsky WARNER CLASSICS 61937-2
Żegnamy i zapraszamy
29/01/2010 16:02 TU
Nasza wspólna historia
Kultura - z archiwum RFI
Ostatnia aktualizacja 22/02/2010 17:12 TU
Ostatnia aktualizacja 21/02/2010 11:38 TU