Szukaj

/ languages

Choisir langue
 

2004-05-08 Facecje Erica Satiego, Magaloff, Menuhin i Dowland

 Stefan Rieger

Tekst z  17/02/2010 Ostatnia aktualizacja 17/02/2010 15:18 TU

"Vexations" Erica Satiego – Nikita Magaloff - Sinfonia Varsovia/Menuhin – The Dowland Project II ...

Zacznijmy dziś od „zniewag”, lub jak kto woli „szykan”: taki bowiem tytuł – po francusku „Vexations” – nosi mityczny utwór Erica Satiego z 1893 roku. Utwór krótki i z pozoru łatwiutki – ot, osiemnastonutowy temat, powtórzony w dwóch harmonicznych modulacjach, w wolnym tempie – ale w praktyce omalże niewykonalny. Zgodnie z zaleceniem kompozytora – który był filutem pierwszej klasy – należy go bowiem powtórzyć 840 razy, co oznacza, że wykonanie tego opus magnum zająć musi, zależnie od przyjętego tempa, od 14 do 28 godzin. Sztubacka prowokacja, zagranie na nosie Wagnerowi, którego Satie nie cierpiał? Z pewnością, ale nie tylko: także muzyczne wyzwanie, estetyczna antycypacja, filozoficzny eksperyment.”Vexations” stały się jednym z artystycznych mitów, zapładniających postrzelone głowy.

Pamiętacie, jak świętej pamięci John Lennon i pożal się Boże Yoko Ono spędzili weekend w łóżku, na golasa, w proteście przeciwko wojnie w Wietnamie? Opowiadali potem dziennikarzom, że zainspirował ich happening, jaki zorganizował w Nowym Jorku, w 1963 roku, enfant terrible muzyki współczesnej, John Cage. Z jego to inicjatywy dzieło Satiego wykonało wówczas dziesięciu pianistów, w 18 i pół godziny. Cage mówił potem, że było to „przeżycie metafizyczne”, które odmieniło jego życie. Czuł się odtąd poniekąd „reinkarnacją Satiego”, w którym widział prekursora współczesnej awangardy.

Nie będziemy się wypowiadać, jako dżentelmeni, ani o Satim, ani o awangardzie – choć doceniamy konceptualny ładunek owej artystycznej hecy, ukazującej w nowym świetle skomplikowane relacje między kompozytorem, partyturą, wykonawcą i odbiorcą. Eric Satie uważał, że to repetytywne doświadczenie wytworzyć winno stan „poważnego bezruchu”, immobilité sérieuse. Z pewnością każdy proces powtarzania w kółko generuje „nową jakość”, aczkolwiek przyznam, że modną okresami „muzykę repetytywną” zaliczyłbym raczej do kategorii „transu”, niż do muzyki sensu stricto.

W każdym razie na powtórzenie happeningu Johna Cage’a trzeba było długo czekać. W roku 2000, w ramach Festiwalu Satiego w Musée d’Orsay w Paryżu, w ciągu ponad 19 godzin Vexations wykonało 21 młodych pianistów. Ponoć w tym samym czasie podobnego wyczynu, bez niczyjej pomocy, dokonał Niemiec Armin Fuchs (ale nic mi o tym bliżej nie wiadomo). Jean-Michel Bossini – dyrektor szkoły muzycznej w Saint-Raphael – twierdzi, że to on jest pionierem. 4 i 5 maja, w Aix-en-Provence, odegrać miał samodzielnie, przepisane 840 razy, obłąkany utworek Satiego, nie wstając od fortepianu przez 24 godziny. A jedzenie? Co jakiś czas ma wolną prawą rekę, może sięgnąć do stolika z wiktuałami. A za przeproszeniem siusiu? Bossini zainstalował sobie w nogawce woreczek z rurką. Czego nie robi się dla sztuki....

Nikita Magaloff

Posłuchajmy czegoś mniej, powiedzmy, „metafizycznego”. Na przykład Nikity Magaloffa. Mam wrażenie, że zwykło się go nie doceniać. Firma ACCORD wznawia dziś szczęśliwie kilka płyt tego arystokraty fortepianu, a w szczególności przepiękny recital z utworami Mendelssohna. Magaloff umiał rzeźbić dźwięk z nieporównywalną klasą. Jego grę nazwać by można „salonową”, ale w najlepszym tego słowa znaczeniu: w końcu czy Chopin nie był „artystą salonowym”, ani przez moment nie zniżając się przy tym do „salonu”? Zadnych tanich efektów, żadnego łupania w klawisze, żadnego rozmemłania czy sentymentalizmu: dystans, szlachetność tonu, klarowność wykładu, oszczędny pedał, ostro wycięty rytm, śpiewność frazy...

CD1/12  Mendelssohn –Pieśń bez słów op. 67/2 – Magaloff ACCORD 4761681
Jedna z ostatnich Pieśni bez słów Mendelssohna, opus 67 numer 2, wznowione właśnie nagranie z recitalu Nikity Magaloffa w 1988 roku, a więc na cztery lata przed jego śmiercią.

Magaloff urodził się w roku 1912 w Petersburgu. Pierwszych muzycznych wtajemniczeń dostarczyli mu Aleksander Siloti, uczeń Liszta, a także Prokofiew i Rachmaninow, przyjaciele rodziny. Gdy władzę przejęli bolszewicy, rodzina uciekła do Finlandii, a stamtąd do Francji. W paryskim Konserwatorium Nikitę wziął w obroty Isidore Philipp, ale prawdziwym muzycznym mentorem okazał się dlań dopiero Joseph Szigeti, wielki skrzypek, którego córka została potem jego żoną. Ustanowiła się między nimi podobna relacja, jak między Rudolfem Serkinem a jego teściem, Adolfem Buschem. Magaloff osiedla się później w Szwajcarii, w roku 1949 – po śmierci swego przyjaciela, Dinu Lipattiego – przejmuje jego klasę w genewskim Konserwatorium. Uczniowie go uwielbiają, a jego dom na wzgórzach nad Montreux staje się Mekką kultury i muzyki. Szukają tam regularnie porad i natchnienia Philippe Cassard, Michel Dalberto, Jean-Marc Luisada, Marta Argerich i wielu wielu innych. Magaloff miał niezliczonych przyjaciół, i co dość rzadkie - także wśród rywali, by wymienić takich pianistów, jak Schnabel, Horszowski, Geza Anda czy Clara Haskil. Nie rezygnując z pracy pedagogicznej, pod koniec życia zaczął znów więcej występować. Za studiem nie przepadał, wolał magię chwili od muzyki w puszce, utrwalonej dla potomności. Ale że całą literaturę pianistyczną miał w małym placu – (od Frescobaldiego po Strawińskiego, dalej się nie zapuszczał, mówiąc że muzyki atonalnej nie rozumie...) – „zapuszkował” mimo wszystko olbrzymie jej połacie: komplety dzieł Schumanna, Liszta, Brahmsa i nade wszystko – Chopina.

Magaloff odcinał się otwarcie od Paderewskiego i jemu podobnych, twierdząc nie bez racji, że w swym rozchełstaniu, patosie i ckliwości zdradzają oni arystokratycznego ducha tej muzyki. I zaiste nie wiem, czy jego trzynastopłytowy komplet, wznowiony ostatnio przez PHILIPSA, nie jest aby najlepszym, a w każdym razie najrówniejszym ze wszystkich, jakie powstały. Zachwycające są zwłaszcza cykle „taneczne” – Magaloff jak nikt potrafi „wybić nóżką rytm”, inteligentnie i subtelnie. Jeśli wyłączyć Kapella i Friedmanna, jego Mazurki są niezrównane – to samo powiedzieć można o Walcach, wybijanych też na „mazurkową nutę”...

CD2/17  Chopin – Walc a-moll – Magaloff   PHILIPS 456558-2 Młodzieńczy Walc a-moll Chopina, opus pośmiertne, w wykonaniu Nikity Magaloffa... Pamiętam, jak przed laty wygrał on ze wszystkimi rywalami, kiedy w Trybunie Krytyków na FRANCE MUSIQUE porównywano nagrania Mazurków.

Słucham niemal co niedzielę tej trzygodzinnej audycji, wielce pouczającej, choć straciła dziś wiele z niegdysiejszej świetności, przynajmniej od czasu, gdy arbitrem jest Frédéric Lodéon, wiolonczelista i radiowiec, tyleż świetny kozer co uparty autokrata, tępiący wszystko, czego nie lubi, a zwłaszcza "barokowców".

Sinfonia Varsovia i Menuhin

Ale mniejsza z tym: ucieszył mnie jednoznaczny werdykt krytyków, którzy w zeszłą niedzielę porównywali w ciemno najlepsze nagrania IV Symfonii Schuberta. Wszystkich rywali zmiażdżyła, ale to zmiażdżyła bezlitośnie, Sinfonia Varsovia pod batutą Menuhina. Ucieszyło mnie to podwójnie, ze względu i na zespół, i na jego świętej pamięci szefa. Polska nie wie, że ma jedną z najlepszych w świecie orkiestr i nie daje je tego, co jej się należy (mam na myśli państwowe dotacje, już o tym mówiłem przy okazji Szalonych Dni w Nantes, których Sinfonia Varsovia od lat jest filarem). A co do szefa – to osobna historia.

Sir Yehudi Menuhin, którego piąta rocznica śmierci minęła 12 marca, jest bohaterem majowego numeru pisma DIAPASON. Znajdziemy w nim niezliczone cytaty z książek, wywiadów i publicznych wypowiedzi owego "anioła, zesłanego przez niebiosa między ludzi". Oczywiście do skrzypka nikt się nie przyczepi, środowisko wszak nie lubi (zwłaszcza we Francji) "mieszania gatunków" i gdy Menuhin, pod koniec życia, zmienił smyczek na pałeczkę, przyjęło się oceniać jego dokonania z pewnym pobłażaniem. Ale wielki muzyk jest wielkim muzykiem. Zresztą smyczkowcy – płuco orkiestry – czują jej oddech jak nikt i nierzadko okazywali się świetnymi dyrygentami, jak choćby Adolf Busch, Sandor Vegh czy Dawid Ojstrach.

"Dla skrzypka, który życie strawił na kalkulowaniu milimetrowych przesunięć po szyjce instrumentu – pisał Menuhin w swej autobiografii "Niedokończona podróż" – jest coś niebywale wyzwolicielskiego w nagłej możliwości wyrzucenia rąk we wszystkich kierunkach, a nawet i w podskakiwaniu, jeśli w ten sposób można coś lepiej przekazać"... Należałoby zatem pilnie zrewidować ocenę dyrygenckich dokonań Menuhina i sięgnąć po jego nagrania z Sinfonią Varsovia, a w szczególności komplety symfonii Beethovena i Schuberta, szczęśliwie ostatnio wznowione pod szyldem APEX i w dodatku – tanie, jak barszcz...

CD3/7  Schubert – IV Symfonia, Menuetto – Menuhin
EMI 572960-2

Lubię wszelkie bluźniercze zamachy na klasykę, byle były inteligentne, ale o tak zwanym cross-over zawsze byłem jak najniższego mniemania. To z reguły czysty produkt nachalnego marketingu, krzyżówki genetyczne upichcone w laboratoriach major companies, upychających podejrzany towar pospólstwu, uczulonemu rzekomo na "prawdziwą" klasykę. Zdarzają się przedsięwzięcia mniej komercyjne, ale zalatuje od nich zwykle na kilometr mętnym mistycyzmem w stylu New Age, że wspomnę o seansach maltretowania Bacha, pod przewodem niejakiego Christophe'a Poppena, który zwerbował do swych czarnych mszy czcigodny The Hilliard Ensemble.

Nikt się zresztą nie nadaje lepiej do maltretowania, jak poczciwy Bach – nierzadko z miłym dla uszu skutkiem. Ale komu by przyszło do głowy maltretować, dajmy na to, Dowlanda? Ano są tacy, rodacy trubadura ery elżbietańskiej, którzy po skrzyżowaniu go z jazzem – pod szyldem The Dowland Project – wzięli teraz "na warstat" (jak mówił mój znajomy stolarz) paru współczesnych mu kompozytorów, włącznie z Purcellem i Monteverdim. Garstka renomowanych "barokowców" urządziła sobie jam session z garstką renomowanych jazzmanów, jak John Surman i Barry Guy. Rezultat jest zniewalający – proszę się rozluźnić, ewentualnie zakosztować jakiejś używki i posłuchać owego "Lamentu nimfy" Monteverdiego z płyty The Dowland Project Dwa nagranej dla firmy ECM. Nimfa jest płci męskiej, śpiewa bowiem tenor John Potter – a zamiast chóru marynarzy kląskają barokowcy i jazzmani. Miłej lewitacji...

CD1/5  Monteverdi – Lamento della nimfa – The Dowland Project ECM 4760522

Żegnamy i zapraszamy

17 grudnia 1981 - 31 stycznia 2010

29/01/2010 16:02 TU

Ostatnia audycja

Pożegnanie ze słuchaczami

Ostatnia aktualizacja 09/02/2010   12:44 TU

Nasza wspólna historia

Paryż - Warszawa

Francja dla Polski na falach eteru

31/01/2010 12:32 TU

Kultura - z archiwum RFI

Piosenka, kabaret, musical

Za kulisami piosenki francuskiej

Ostatnia aktualizacja 25/02/2010   21:42 TU

Teatr we Francji

Paryskie aktualności teatralne

Ostatnia aktualizacja 23/02/2010   14:33 TU

Kronika artystyczna

Paryskie wystawy 2000-2009

Ostatnia aktualizacja 16/02/2010   14:56 TU

Paryska Kronika Muzyczna

Ostatnia aktualizacja 22/02/2010   17:12 TU

POST-SCRIPTUM I MULTIMEDIA

Ostatnia aktualizacja 21/02/2010   11:38 TU