Stefan Rieger
Tekst z 17/02/2010 Ostatnia aktualizacja 17/02/2010 15:30 TU
Dziś zeszłoroczne remanenty – prasowe wycinki, refleksje, garść płytowych nowości - zanim wkroczymy, z pieśnią na ustach, w rok 2004... Czy jeszcze będzie zresztą w co w ogóle wkraczać? Znany brytyjski krytyk Norman Lebrecht – który już przed laty, w głośnej książce, wieszczył ponuro "koniec muzyki klasycznej" – w ostatnim swym grudniowym felietonie przepowiednię swoją precyzuje: "2004 będzie rokiem ostatnim klasycznego przemysłu płytowego".
Upadek okazał się szybszy, niż prestissimo – pisze Lebrecht. Jeszcze dziesięć lat temu wielkie majors produkowały średnio po 120 nowych nagrań rocznie – dziś nie wypuszczają ich więcej, niż dwa tuziny. Epokowe koncerty nie są już rejestrowane dla potomności. Gwiazdy muzyki poważnej przestały błyszczeć na firmamencie, jedna po drugiej dostają wypowiedzenie. Jako ostatni poszedł na odstrzał Roberto Alagna, którego obwołano onegdaj następcą Placido Domingo. Płyty źle się sprzedawały i EMI zrezygnowało z odnowienia mu kontraktu.
Te dwa pojęcia: "nagranie" i "kontrakt" przestały w ogóle ze sobą jakkolwiek się żenić. W major companies na stałym garnuszku nie ma już prawie nikogo. Nie wiadomo zresztą – dodam od siebie - czy liczba mnoga będzie tu wkrótce adekwatna, gdyż proces koncentracji nadal postępuje: w listopadzie połączenie swych filii muzycznych ogłosiły SONY i BMG (co dać ma największą spółę w świecie, przerastającą UNIVERSAL), jednocześnie brytyjski koncern EMI ma zakusy na WARNERA no i niebawem ilu ich zostanie: dwóch, góra trzech? – panujących niepodzielnie nad światowym rynkiem, przemienionym przez nich własnoręcznie w pustynię (przynajmniej w branży klasycznej, choć i w rozrywkowej też czasy prosperity się skończyły, nie tylko z powodu piractwa).
Myślę jednak, że Lebrecht jak zwykle trochę przesadza: to, że wielki przemysł fonograficzny odwraca się plecami do muzyki klasycznej jeszcze nie znaczy, że siedzi ona sama w kącie, jak brzydkie kaczątko na balu. Przeciwnie: ma odtąd wielu dużo bardziej kulturalnych absztyfikantów. Zajęli się nią troskliwie ci, którzy czynią to z pasji, a nie wyłącznie dla pieniędzy. Cynicznych mydłków od marketingu zastąpili konceserzy.
Wystarczy przyjrzeć się dokonaniom średnich, małych i często maleńkich całkiem firm, jak we Francji Alpha, Zig-Zag Territoires czy Mirare, które co miesiąc zachwycają nas oryginalnymi, z miłością wypieszczonymi nagraniami i które zbierają większość prestiżowych nagród (czego dowodem chociażby ostatnie Złote Diapazony Roku). Ale to fakt, że bez wielkiej finansowej maszynerii międzynarodowych koncernów nie ma co już praktycznie marzyć o produkcjach kosztownych – w pierwszym rzędzie operowych, w drugim symfonicznych. Tak jak nie ma co marzyć (w sensie rynkowym) o dotarciu z muzyką poważną do "mas". Jeśli wyłączyć muzycznych pornografów, jak André Rieu, gwiazdy, którym jeszcze to się udaje, zliczyć można na palcach jednej ręki stolarza: Cecilia Bartoli, której ostatni "Album Salieriego" rozszedł się w pierwsze dwa miesiące w 40 tysiącach egzemplarzy, albo Hélène Grimaud, której wzruszający pamiętnik – pełen wilków, sztuki i metafizyki – nie schodzi z listy bestsellerów, podobnie jak oryginalna płyta Credo, z utworami Beethovena, Arvo Paerta i Johna Corigliano, której w pierwszy miesiąc sprzedano 25 tysięcy sztuk...
CD1/1 Corigliano – Fantasia on an ostinano – H.Grimaud
DG 474 782-2
Fragment Fantazji na temat ostinato urodzonego w 1938 roku Amerykanina, Johna Corigliano, w której za owe "ostinato" służy słynny temat z drugiej części Siódmej Symfonii Beethovena... Grała piękna wilczyca Hélène Grimaud, a jej płytę wydało DEUTSCHE GRAMMOPHON...
Pogarda dla ucha
O wielorakich przyczynach "schyłku" muzyki poważnej mówiliśmy już tu nie raz. Ale może jest to również problem ucha? Znamiennym, acz groteskowym wydarzeniem minionego roku we Francji była hałaśliwa polemika wokół pytania, czy prezydent Chirac nie nosi aby aparatu słuchowego. W kręgach ministerialnych najprzód potwierdzono podejrzenia, po czym natychmiast wszystkiemu zaprzeczono. Jakość prezydenckiego słuchu okazała się najwyższym tabu.
Starając się dociec przyczyny tej zmowy milczenia, naczelny miesięcznika muzycznego DIAPASON, Jean-Marie Piel sugeruje logiczny trop: słuch jest zmysłem absolutnie podstawowym, znacznie ważniejszym od wzroku, pod względem swej "komunikacyjnej" użyteczności. To on pozwala nam się z bliźnimi porozumieć. Otóż wszystko we współczesnym świecie zdaje się świadczyć przeciw temu. Już niemal od urodzenia – wzrok jest systematycznie kontrolowany, podczas gdy słuch – niemal nigdy. Tak jakby u dzieci słuch nie miał znaczenia i u każdego, a priori, był bez skazy. Zadziwiające, powiada Piel, skoro na przykład wiadomo, że uczenie się języków obcych (per analogiam do uczenia się gry na instrumencie) zależy w dużej mierze od właściwej percepcji pewnych specyficznych częstotliwości. To samo później w pracy, przy okazji dorocznych badań lekarskich: oko się sprawdza, ucho jest ignorowane. Ba, a czy sprawdzał kto nawet słuch krytykom muzycznym? Mogłoby się okazać, że co drugi jest głuchy jak pień.
Zadziwiające to zaiste w społeczeństwie, opętanym przez obsesję "profilaktyki": zniechęca się młodych do palenia i picia, odradza im się wszystkiego, co może szkodzić zdrowiu – a równocześnie z najwyższą obojętnością pozwala im się rozwalać sobie bębenki morderczym jazgotem na koncertach i w dyskotekach. Nie sposób zasłonić się ignorancją: rozliczne badania dowiodły niezbicie, jak jest szkodliwy nadmiar decybeli. Ocenia się z grubsza, że ponad połowa licealistów, odwiedzających regularnie te hałaśliwe miejsca, doznaje poważnych i nieodwracalnych uszczerbków na słuchu. W latach 90. parlament przyjął owszem ustawę, obligującą producentów do zlimitowania poziomu decybeli w walkmanach. Ale od tego czasu – nikt sprawy nie podjął. Nikt nie zajął się mierzeniem hałasu w klubach i salach widowiskowych. Zupełnie, jakby problem słuchu dotyczył wyłącznie staruszków. Zresztą i dla staruszków nic się nie robi: ubezpieczalnia zwraca za zęby i okulary, marnie ale zawsze, natomiast bimba sobie z aparatów słuchowych. A potem mówią o polityce i społecznych debatach: "dialog głuchych". A co ma być, za przeproszeniem?
Tymczasem kto wie, czy niejeden spośród szarych śmiertelników – gdyby albo go nie ogłuszono, albo (poniewczasie) uzbrojono w odpowiedni aparacik – nie zacząłby nagle rozumieć czegoś z polityki (ankiety zdają się dowodzić, że trzy czwarte nie rozumie ani w ząb), a może i by dosłyszał, w niejednej "zbyt uczonej" muzyce, całe jej ukryte dotąd bogactwo. Dotyczy to tyleż profana, co oświeconego lecz przygłuchego melomana. Czy zauważyliście, że wielki muzyk, z uchem ostrym jak brzytwa, zadowala się często lichym tranzystorkiem lub skrzypiącą, czarną płytą – podczas gdy niejeden ambitny meloman-perfekcjonista pomstuje na elektroniczną siermiężność swego zestawu cyber-stereo, akustycznego Rolls-Royce'a, za którego cenę mógłby sobie kupić sto aparatów słuchowych?...
CD2/1 Couperin – Ritratto dell'amore, fragm. – Kuijken
ACCENT ACC 23153
La Vivacité, czyli "żywotność": fragment cyklu koncertów "Les Goûts réunis" François Couperina, nagranych ostatnio z maestrią dla firmy ACCENT przez klan braci Kuijkenów: mistrza barokowego fletu, jakim jest Barthold, oraz Wielanda na violi basowej, przy akompaniamencie Roberta Kohnena na klawesynie. Na płycie znalazły się ponadto dwa Koncerty królewskie tegoż Couperina...
Ucho i gastronomia
A gdyby tak muzykę klasyczną – że wrócę do wcześniejszych rozważań – uratował biznes, ten sam biznes, który najprzód zbił na niej krocie, aby w dzień później wyrzucić ją na śmietnik historycznych, elitarnych przesądów? Sklepikarze, barmani, szefowie budek z piwem i ekskluzywnych restauracji, raczkujące rekiny biznesu i pająki komercyjnych sieci – nadstawcie ucha!, gdyż to do was, do waszej kieszeni, przesłanie to się zwraca. Zwłaszcza w Polsce, gdzie każdego z Was – by nie rzec każdego z obywateli – należałoby czym prędzej (że wrócę do poprzedniego wątku) wyposażyć w aparat słuchowy.
Otóż brytyjscy uczeni z uniwersytetu w Leicester dowiedli naukowo i niezbicie, że rachunek w knajpie rośnie nieuchronnie w miarę, jak wystrój muzyczny wnętrza staje się bardziej wyrafinowany. Przeprowadzane przez miesiąc testy w restauracji koło Birmingham wykazały, że klient bombardowany muzyką pop wydaje góra 31 euro za kolację, a chętniej sięga po portfel – ładnych parę euro więcej – gdy zachęca się go do tego Mozartem lub Vivaldim. "Muzyka klasyczna daje ludziom poczucie, że są bardziej oświeceni i zamożni, przez co mają skłonność do zamawiania bardziej wykwintnych dań, zwłaszcza trunków, przystawek czy deserów" – wyjaśnia psycholog Andrian North, pod którego kierunkiem przeprowadzono ten eksperyment.
Nasze babcie mówiły: "przez żołądek do serca". Ja zaś mówię: przez ucho do żołądka, przez żołądek do portfela, przez portfel do rozumu, a stamtąd – ewentualnie – droga już do serca niedaleka... Apeluję więc do was, ludzie interesu, myślący jeno o tym, by bliźniego omamić i wydoić: dojcie wy go, bliźniego, ale kulturalnie, to jest z pożytkiem i dla niego, i dla siebie. Sobie oszczędzicie stressu i głuchoty, jemu takoż, a o cenę za nową jakość bytu nie będzie zbytnio się targował.
Snobizmem można sobie gardzić, ale każda forma snobizmu pozwalająca nam się nieco dźwignąć ponad siebie jest wysoce pożądana. Nie znaczy to jeszcze, że w każdej budce z piwem należy puszczać Kunst der Fuge lub Weberna, lecz myślę, że niejednego klienta – a zwłaszcza klientkę – zwabiłby na przykład ów zniewalający, neapolitański latin lover, jakim jest Marco Beasley. Z jego najnowszej płyty zatytułowanej La Bella Noeva, nagranej z zespołem Accordone dla firmy ALPHA – z utworami Cacciniego, Monteverdiego, Grandiniego i paru innych – posłuchajmy obłąkanej La canzone del Guarracino nieznanego autora...
CD3/9 La canzone del Guarracino – M.Beasley, Accordone ALPHA 508
Żegnamy i zapraszamy
29/01/2010 16:02 TU
Nasza wspólna historia
Kultura - z archiwum RFI
Ostatnia aktualizacja 22/02/2010 17:12 TU
Ostatnia aktualizacja 21/02/2010 11:38 TU