Szukaj

/ languages

Choisir langue
 

2002-01-02 Magia dźwięku: Kempff, Richter, Rostropowicz, Pregardien

 Stefan Rieger

Tekst z  17/02/2010 Ostatnia aktualizacja 17/02/2010 17:22 TU

Magia dźwięku... Jest coś niesłychanie tajemniczego w samym procesie produkowania dźwięku. Jak to się dzieje, że przynajmniej niektórych spośród największych artystów natychmiast rozpoznajemy po ich brzmieniu? Oczywiście ze smyczkowcami sprawa jest nieco prostsza, gdyż w dużej mierze są producentami własnej barwy, ale w przypadku pianistów – z czysto racjonalnego, technicznego punktu widzenia wydaje się to niepojęte.  

Ktoś kiedyś prowokacyjnie (i rzecz jasna głupio) argumentował, że w zasadzie wszystko jedno, czy taki powiedzmy Horowitz wciska klawisz palcem czy końcem swego parasola, gdyż danej liczbie decybeli odpowiada jeden i ten sam dźwięk. No a między palcem (czy parasolem) a struną tak czy inaczej pośredniczy sztywny, bezduszny mechanizm, złożony z patyczków, sworzni, dźwigni i młoteczków...

Oczywiście to prawda i zarazem bzdura, jeśli by tak bowiem było, nie mielibyśmy żadnych szans po temu, aby już po paru nutkach rozpoznać stalowo-kryształowe uderzenia Horowitza, nierealne staccato Goulda, czy drobne perełki Józefa Hofmana. Ale "naukowo" wyjaśnić tych różnic właściwie nie sposób. W grę wchodzi zbyt wiele trudno uchwytnych parametrów. Natura dźwięku zależy od takich rzeczy, jak sposób zaatakowania klawisza i zwolnienia nacisku, stopień zagłębienia, proporcje między poszczególnymi fazami operacji – a nade wszystko od tego, co dzieje się między dźwiękami: jak są ze sobą łączone, lub sobie przeciwstawiane, jak "wiązane ciszą".

Do nielicznych pianistów, którzy od razu się "demaskują", należał niewątpliwie Wilhelm Kempff. Jego dźwięk jest owocem absolutnie tajemniczej alchemii: świetlisty i lekki, pełen gracji, niezwykle barwny i soczysty lecz nigdy ostry czy brutalny i nade wszystko – co w przypadku instrumentu perkusyjnego, jakim w końcu jest fortepian, wydaje się kwadraturą koła – jest to dźwięk (by tak to określić) o "konsystencji płynu". Znakomita, archiwalna seria BBC LEGENDS przynosi kolejną tego ilustrację w postaci nagrania z londyńskiego recitalu Kempffa z 69 roku. Czarodziej dźwięku grał na nim Sonatę F-moll Brahmsa oraz Fantazję i Papillons Schumanna...

CD1/11   Schumann – Papillons (fragm.) – W.Kempff
BBCL 4085-2

Jednym z bohaterów serii BBC LEGENDS jest również Swiatosław Richter, który w Anglii wielokrotnie występował – najczęściej zresztą na festiwalu swego przyjaciela Beniamina Brittena w Aldeburgh: zachowało się wiele ich cudownych nagrań.. Z Richterem łamigłówka dźwięku jest jeszcze trudniejsza do rozszyfrowania. Z tej mianowicie przyczyny, że Richter – w odróżnieniu od Benedettiego czy Goulda – jak najdalszy był od fetyszyzowania dźwięku. Do instrumentu w zasadzie nie przywiązywał żadnej wagi: brał, co mu dawano – czy był to bajeczny Steinway, czy rozklekotany wrak w świetlicy na Syberii.

Miał jakąś nadprzyrodzoną zdolność przystosowawczą: wszystko jedno na czym grał – i tak od razu poznajemy, że to Richter. Twierdził nota bene, że jeśli w Ameryce "tak źle grał" (w swoim mniemaniu), to dlatego, że dali mu do wyboru 12 świetnych instrumentów. Richter krążył nieustannie po świecie, ale Ameryki nie cierpiał. Była to antypatia od pierwszego wejrzenia, a nawet wcześniej. Kiedy w roku 60 po raz pierwszy tam go wypuszczono (pod obstawą goryla z KGB), jeszcze w Moskwie pomyliły mu się dworce kolejowe i o mały włos w ogóle by nie pojechał. Żałował potem, że taksówkarz mimo wszystko zdążył. W Stanach poprzedziła go legenda. Ci, których wcześniej wypuszczono – jak Emil Gilels – mówili rozentuzjazmowanym Amerykanom: "uspokójcie się, poczekajcie – jeszcze nie słyszeliście Richtera...".Ale Richter był ze swych amerykańskich tournee, których było tylko dwie – w roku 60 i w 10 lat później – głęboko niezadowolony. Do szału doprowadzał go marketing made in USA, formatujący na wyrost oczekiwania publiczności: "oto ów słynny, tajemniczy Richter, który dostarczy wam orgazmu równie nieuchronnie, jak antybiotyk X zapewnia wam rozłożenie na łopatki wirusa Y"... Metafora jest adekwatna, jako że antybiotyk jest równie bezsilny w starciu z wirusem, jak marketing w obliczu fenomenu imieniem Richter...

Nigdy więcej w każdym razie Richter nie dał się zwabić na drugą stronę Oceanu. Nawet Glenn Gould – który widział w nim największego z żyjących pianistów i próbował go ściągnąć do Kanady, aby zostać jego "reżyserem dźwięku" (gdyż nie mógł przeboleć tego, że Richter pozwala się rejestrować w warunkach akustycznie kompromitujących) – nie zdołał go przekonać. "Zgoda – odparł Richter – pod warunkiem, że pan przyleci do mnie do Europy i weźmie udział w moim festiwalu w Turyngii"... Doskonale wiedział, że Gould samolotu boi się bardziej, niż dżumy i cholery.

Czy jednak amerykańskie występy Richtera były istotnie tak żałosne, jak on sam był skłonny je postrzegać? Nie mieliśmy dotąd wielu dokumentów, pozwalających nam wyrobić sobie zdanie. Większość recitali, zarejestrowanych wówczas przez CBS na płytach długogrających, rozpłynęło się w naturze, taśmy gdzieś przepadły. Nowy właściciel tych archiwów – SONY – udaje, że nic o tym nie wie. Dlatego też dwupłytowy album, wydany dziś przez RCA VICTOR pod szyldem "Richter rediscovered" – uznać można za najważniejszą pozycję w Richterowskiej dyskografii od czasu jego śmierci, w 1997 roku. Znajduje się na nim bowiem w całości jego pierwszy recital w Carnegie Hall, 26 grudnia 60 roku, wraz z garścią bisów z Newark, nagranych dwa dni później. Zdarzają się owszem nietrafione klawisze, ale wszystko jest pasjonujące: Haydn, Ravel, Debussy, Prokofiew, Rachmaninow, no i Chopin – trzecia Ballada, czwarte Scherzo, etiudy i dwa mazurki: wściekle "nowoczesne", przemawiające do świata w pierwszej osobie... To "ja, Richter" – czy to "ja, Chopin"? Oto jest pytanie, na które nie podejmuję się udzielić odpowiedzi....

CD1/4  Chopin – Mazurek op.24/2 – S.Richter
RCA 63844-2

Richter przez wiele lat przyjaźnił się z Mścisławem Rostropowiczem. Często razem nagrywali – m.in. komplet sonat wiolonczelowych Beethovena – później jednak bezkompromisowy Richter stracił serce do Rostropowicza, uważając że mniej mu zależy na muzyce niż na tym, by przypodobać się duchessom i hrabiankom i siebie samego wynieść na piedestał.. Zapewne coś w tym jest, o czym świadczy moim zdaniem fakt, że tam, gdzie muzyka jest dyskusją o sprawach naprawdę poważnych – mam na myśli Suity Bacha czy Sonaty Beethovena – Rostropowicz, choć wielki muzyk z krwi i kości, sprawdza się w mym odczuciu nienajlepiej. Ale doceniam mimo wszystko to, że w repertuarze który leży mu jak skóra – zwłaszcza rosyjskim, łączącym szczipatielność z dzikością i energią – nie ma sobie równych.

We wspomnianej, bajecznej serii BBC LEGENDS ukazały się jego brytyjskie nagrania koncertów Chaczaturiana i Szostakowicza, oraz Wariacji Rokokowych Czajkowskiego – z londyńską orkiestrą pod dyrekcją Colina Davisa.. I znowu: magia dźwięku.. Rostropowicz może mnie irytować, jako człowiek – gdyż nie lubię facetów, nadymających się jak balon – lecz jako producent dźwięku jest tu czarodziejem: przemawia głosem, który wydaje się należeć do natury – jakby był jedną z najbardziej dobitnych manifestacji naszej przynależności do Kosmosu...

CD1/7 Czajkowski – Variations roccoco – Rostropowicz
BBCL 4073-2
Andante z Wariacji roccocowych Czajkowskiego w wykonaniu Mścisława Rostropowicza, z londyńską orkiestrą symfoniczną pod batutą Colina Davisa.

Tajemnicza alchemia dźwięku nie jest rzecz jasna czymś wyłącznie indywidualnym. To również sztuka kombinowania brzmień w taki sposób, aby - w muzyce kameralnej, zakładającej współpracę dwóch lub więcej producentów dźwięku – zbliżyć się do idealnej syntezy, o jakiej śnić mógł kompozytor. Najczęściej zresztą – zawierzając wyłącznie swemu "uchu wewnętrznemu", gdyż na zewnątrz – za czasów Bacha, Beethovena czy nawet Schumanna – nie było zapewne ani instrumentów, ani wykonawców, ani tym bardziej warunków pozwalających na urzeczywistnienie tego ideału, zaklętego w nuty...

Dziś z pewnością też ich nie ma (na całe szczęście), tak jak nie będzie ich jutro ni pojutrze – ale do ideału czasami komuś zdarza się zbliżyć. Zapewne coś takiego udało się Christophowi Pregardienowi, na jego ostatniej płycie z pieśniami Schumanna, nagranej dla RCA z pianistą Michaelem Geesem. Pregardien jest śpiewakiem znakomitym: w Pasjach Bacha jest zapewne jedynym dziś Ewangelistą, pozwalającym mi czasami zapomnieć o Kurcie Equilutzu. Jego nagrania pieśni Schuberta z fortepianistą Andreasem Staierem wynoszone były pod niebiosa. Staier moim zdaniem jest jednym z największych muzyków naszej ery, ale myli się, co do wyboru środków, trzymając się archaicznego fortepiano – dobrego dla archiwistów i purystów bez wyobraźni – zamiast ugiąć się przed faktem, że nowoczesny fortepian ma ewidentną przewagę nad swymi poprzednikami (to zresztą omalże jedyny tego typu przykład w dziejach ewolucji instrumentów).

Otóż ta ostatnia, Schumannowska płyta, nagrana dla RCA, uświadamia nam, że dopiero teraz – w towarzystwie pianisty mniejszego zapewne formatu, lecz dysponującego bogatą paletą barw nowoczesnego instrumentu – Pregardien naprawdę rozpościera skrzydła swego głosu, wpadającego w idealny rezonans z alikwotami fortepianu. Nie jestem fanatykiem sztuki wokalnej, pieśń mnie nudzi lub zgoła irytuje, jako "niższy gatunek muzyki", tekst mam w zasadzie głęboko w nosie – lecz padam na kolana przed czymś takim, co słyszę "instrumentalnie", jako cud dźwiękowej alchemii. Nie wiem, jak to nazwać – ale wiem, że to właśnie Schumann musiał słyszeć, gdy kładł milczące nutki na papierze...

CD1/3 Schumann – Liederkreis No 9 – Pregardien/Gees
RCA 73235-2

François Chaplin wiedzie karierę dość dyskretną, a tymczasem to jeden z najlepszych francuskich pianistów młodszego pokolenia. Zachwalałem już tu kiedyś jego znakomitą płytę z mazurkami Skriabina. Ma też świetną rękę do Debussy'ego: nagrywa obecnie komplet jego dzieł dla firmy PIERRE VERANY. Preludia nagrał już z klasą przed sześcioma laty – teraz zatem oferuje nam ich nową wersję, na razie pierwszy tom, oraz Maski i parę mniej znanych utworów.

Nie ma to wiele wspólnego z elektryzującymi arabeskami Zimermana, na pewno mniej tu drapieżności, niż u Benedettiego – ale w niejednym z preludiów François Chaplin znalazł niewątpliwie klucz do owej tajemnej alchemii dźwięków, w której tkwi największy sekret sztuki Debussy'ego.

CD1/2   Debussy – Préludes I, Danseuses de Delphes – F.Chaplin  PIERRE VERANY PV 700031

Żegnamy i zapraszamy

17 grudnia 1981 - 31 stycznia 2010

29/01/2010 16:02 TU

Ostatnia audycja

Pożegnanie ze słuchaczami

Ostatnia aktualizacja 09/02/2010   12:44 TU

Nasza wspólna historia

Paryż - Warszawa

Francja dla Polski na falach eteru

31/01/2010 12:32 TU

Kultura - z archiwum RFI

Piosenka, kabaret, musical

Za kulisami piosenki francuskiej

Ostatnia aktualizacja 25/02/2010   21:42 TU

Teatr we Francji

Paryskie aktualności teatralne

Ostatnia aktualizacja 23/02/2010   14:33 TU

Kronika artystyczna

Paryskie wystawy 2000-2009

Ostatnia aktualizacja 16/02/2010   14:56 TU

Paryska Kronika Muzyczna

Ostatnia aktualizacja 22/02/2010   17:12 TU

POST-SCRIPTUM I MULTIMEDIA

Ostatnia aktualizacja 21/02/2010   11:38 TU