Stefan Rieger
Tekst z 17/02/2010 Ostatnia aktualizacja 17/02/2010 17:43 TU
Czytam z lekkim opóźnieniem, ale za to z wypiekami na twarzy książkę ze wspomnieniami i notatkami Światosława Richtera. Zebrał je Bruno Monsaingeon, podczas długiej pracy nad filmem o pianiście, zrealizowanym tuż przed jego śmiercią. Ten film, wydany przez WARNERA także w wersji DVD, to bodaj najwspanialszy dokument o muzyce, jaki można obejrzeć – obok paru innych filmów tegoż Monsaingeona (o Gouldzie, Ojstrachu, Menuhinie i – ostatnio – Piotrze Anderszewskim).
Cóż to jednak za niebywała postać – Richter! Rodzaj nieoswojonego kota, żbika chodzącego własnymi ścieżkami; szczerość aż do bólu (zwłaszcza wobec siebie, nikt tak bezlitośnie nie ocenia własnych interpretacji, jak on sam – niemal zawsze z siebie niezadowolony, odczuwający do siebie wręcz rodzaj antypatii), szczypta „azjatyckiej dzikości” i potężna doza „germańskiej pedanterii”, a przy tym wielka kultura - artystyczna, literacka, europejska... – i wypełniająca całe życie miłość do muzyki, od rana do wieczora.
Richter wszystko wciąż notuje: ocenia dzieła, dawne i współczesne, zapisuje wrażenia z koncertów i z nagrań, wysłuchanych przez radio (często w samochodzie, podczas niezliczonych podróży przez Europę lub rosyjskie stepy), ocenia ludzi i interpretacje, bez żadnej taryfy ulgowej, kpiąc sobie z mód, komunałów i autorytetów. I niemal zawsze trafia w dziesiątkę, w swych krytykach i w swoich zachwytach.
Rostropowicz (z którym Richter długo się przyjaźnił)? Wielki muzyk, ale niepoważny. Picer i kpiarz, zawsze chcący przeciągnąć kołderkę na swoją stronę. Żywiący nazbyt wiele „poza-muzycznych ambicji”... Dyrygent Rożdżestwienski? „Mechaniczna kukła”... Benedetti-Michelangeli? Obsesja perfekcji, lodowata doskonałość, która nie dopuszcza żadnej fantazji i w której nie czuć śladu miłości do muzyki... Horowitz? Fenomenalny i skandaliczny: cóż za talent i cóż za trywialny umysł! Jakże sympatyczny człowiek, artysta do szpiku kości – i jakże przy tym ograniczony! To zdolny wznieść się wyżej niż ktokolwiek, to znów, w następnym utworze, bezpardonowo gwałcący muzykę. Zwłaszcza Chopina... A Pollini, w tymże Chopinie? Śladu poezji ni delikatności, śladu niezbędnego nastroju improwizacji: sama pycha i bicepsy, Chopin „ze stali”... A Ivo Pogorelich? Exhibicjonizm, poza... – odnosi się wrażenie, że w ogóle nie rozumie tego, co gra...
Na razie wystarczy... Chopin Richtera nie jest może „delikatny” – w każdym razie nie jest to dominująca cecha jego interpretacji – jest za to pasjonujący, desperacko zaangażowany – jakby walka o każdą nutę była dlań kwestią życia i śmierci...
CD1/1 Chopin – Etiuda cis-moll op.10/4 - Richter
PRAGA PR 254 056
Światosław Richter na recitalu w Pradze w 1988 roku. Musiał z pewnością świetnie czuć się w tym mieście, gdyż występował tam aż 60 razy i niemal wszystkie jego nagrania z Pragi – zwłaszcza Beethoven i Chopin – są absolutnie elektryzujące.
Wróćmy wszak do książki ze wspomnieniami Richtera. Dość już krytyk – bardziej nas interesują jego zachwyty. Wśród dyrygentów, bez dyskusji – Furtwaengler: między nim, a resztą jest „prawdziwa przepaść”. Pośród żyjących – Carlos Kleiber, ucieleśnienie muzykalności i elegancji, nie ma rywali. Karajan? Jeśli mu się chce, zdolny jest wspiąć się na wyżyny geniuszu: w Pieśni o ziemi Mahlera, Parsifalu Wagnera, Weselu Figara z Salzbourga, w Missie Solemnis... Dwie naprawdę solidne firmy: Jewgienij Mrawiński i Kurt Sanderling, „profesjonaliści” w każdym calu. Podobnie, jak Christoph Eschenbach – nowy szef Orkiestry Paryskiej.
Wśród pianistów – Richter ma swych „pupilków”, których karierę uważnie śledzi, m.in. Zoltana Kocsisa, czy Andrieja Gawriłowa. Z największym entuzjazmem wypowiada się o dwójce artystów, których nie znam: pierwszy to Anatoli Wiedernikow, znakomity ponoć w Bachu czy Debussym, druga to Elisso Wirsaładze, niezrównana jakoby w muzyce Schumanna. Trzeba będzie sprawdzić.
Dwie postacie powracają często w tych wspomnieniach – choćby dlatego, że Richter często z nimi muzykował: David Ojstrach i Dietrich Fischer-Dieskau. Największy skrzypek i największy śpiewak stulecia – Richter nie ma co do tego wątpliwości, chociaż współpraca z tym drugim była raczej „ścieżką zdrowia”, niż promenadą usłaną różami. Znamienna jest pod tym względem jedna ze scen w filmie Monsaingeona, przedstawiająca ich pracę nad pieśniami bodajże Wolfa. To jedyny na filmie moment, gdy ma się wrażenie, że Richter – mistrz nad mistrze – jest jak uczniak, który trafił na silniejszego od siebie i próbuje jego wymaganiom sprostać.
Ale w swoich wspomnieniach tłumaczy, w czym problem: on po prostu zwykł zawsze wychodzić od muzyki (i jakże go tu rozumiem), podczas gdy Fischer-Dieskau wychodzi od słowa, ba – od każdej sylaby, samogłoski, czy przecinka – wie w tej materii wszystko, muzyka jest dlań przedłużeniem czy ucieleśnieniem tekstu. Dla mnie jest to obcy świat, podobnie jak dla Richtera – ale z biegiem lat poczęli się rozumieć i być może nawet muzyczny instynkt pianisty zaczął brać górę nad wokalno-semantyczną omniscjencją śpiewaka – o czym zapewne świadczy ta płyta, wydana ostatnio przez firmę ORFEO D’OR, na której znalazły się pieśni Wolfa do tekstów Goethego, zarejestrowane podczas koncertu w połowie lat 70.. Tańczą razem, lecz chyba po raz pierwszy – takie mam wrażenie - to Richter prowadzi...
CD2/6 Wolf – „Wanderers Nachtlied” - F.Dieskau/Richter ORFEO D’OR C 543 001 B
„Nocna pieśń wędrowca” Hugo Wolfa – śpiewał Dietrich Fischer-Dieskau, a akompaniował – czy może „dyrygował” – Światosław Richter...
Książka ze wspomnieniami i zapiskami Richtera jest prawdziwą kopalnią anegdotek, komentarzy i refleksji – oczywiście nie dla tych, których interesuje jedynie „kto z kim spał”, lecz dla ludzi miłujących muzykę. Wzrusza mnie u Richtera jego głębokie przywiązanie do pewnych tradycji, które przez całe życie – z roku na rok – starał się wiernie podtrzymywać. Wiąże się to głównie z kalendarzem religijnym, lecz służy to chyba za pretekst po temu, by obcowaniu z muzyką nadać wymiar sakralny (w szerokim sensie tego słowa)...
Richter i jego towarzyszka życia, śpiewaczka Nina Dorliac (z pozoru listek figowy jego homoseksualnych ciągotek, a mimo to istota zapewne mu najbliższa) zapraszali regularnie do domu liczne grono przyjaciół. Były libacje, tańce i swawole, lecz istotą tych ceremoniałów było uczestnictwo w „muzycznej liturgii”: na Gwiazdkę – co roku – radosną tonację D-dur wnosiło Oratorium na Boże Narodzenie Bacha. Nowy Rok witano w mieszkaniu u Richterów Missą Solemnis Beethovena lub Don Giovannim Mozarta. Wielkanocnym czuwaniom towarzyszyły niezmiennie Bachowskie Pasje, Mateuszowa lub Janowa, najczęściej w solidnych, tradycyjnych wykonaniach – Klemperera lub Karla Richtera. Nie słuchano ich raz, ot tak, roztargnionym uchem, lecz wielokroć – 2-3-4 razy – i tak co roku.
Czy gdyby nie było kalendarza – mówi Richter – ludzkość znalazła by czas i ochotę, by choć czasem wspiąć się na takie wyżyny? Czy choć na moment ustała by ta czcza paplanina, wypełniająca bez reszty naszą egzystencję? Dlatego trzeba dziękować Bogu – czy w niego wierzymy, czy nie – za to, że wynalazł kalendarz. I trzeba ów kalendarz respektować. Nawet ci, którzy nie są w stanie w pełni pojąć piękna tej tradycji, ani piękna muzyki – będą mieć post factum wrażenie, że uczestniczyli w „cudzie”; że choć przez moment byli sami ze sobą w stanie harmonii.
Zresztą to „sacrum” nie ogranicza się rzecz jasna u Richtera do wąsko pojętej sfery religijnej. W najmłodszych latach, spędzonych w Odessie, jego szkołą życia i muzyki była opera. Tej pasji pozostał wierny, a najwyższym szczeblem wtajemniczenia był dlań niezmiennie Wagner - Lohengrin, Tristan, Parsifal - i ponad wszystko – Pierścień Nibelungów, z kulminacją jaką jest Zmierzch Bogów (oczywiście pod batutą Furtwaenglera, reszta może się schować). Stale chodził do opery, lecz z inscenizacji rzadko był zadowolony: wszelkie „innowacje” – w stylu Patrice Chéreau (by już nie wspomnieć o Sellarsie) – wydawały mu się gwałtem na muzyce.
Jako zdeklarowany wróg opery mogę tylko z nim się zgodzić: coś, czego nie da się wysłuchać z płyty, bez obrazu, nie zasługuje na miano „muzyki”. Rzekłbym wręcz: „bez słowa, libretta czy intrygi” – ale tu już Richter ze mną się nie zgodzi: zrażony do tępych lub „modernistycznych” reżyserów, urządzał u siebie operowe, najczęściej Wagnerowskie, „nabożeństwa”, spraszając licznych przyjaciół, którym rozdawał pracowicie sporządzone fiszki, wyjaśniające przebieg akcji i zarówno dramatyczne, jak i muzyczne perypetie. Wszystko to mówię po to, by państwu uświadomić, do jakiego stopnia dla Richtera – i nie ma takich znowu wielu – uprawianie muzyki było formą kapłaństwa, a jej słuchanie – świętem.
CD3/11 Wagner – Zmierzch Bogów, III Akt, Muzyka żałobna – Solti
17/02/2010
Żegnamy i zapraszamy
29/01/2010 16:02 TU
Nasza wspólna historia
Kultura - z archiwum RFI
Ostatnia aktualizacja 22/02/2010 17:12 TU
Ostatnia aktualizacja 21/02/2010 11:38 TU