Stefan Rieger
Tekst z 17/02/2010 Ostatnia aktualizacja 17/02/2010 18:38 TU
Czy istnieje coś takiego, jak „francuska szkoła pianistyczna”? Odpowiedzieć na to pytanie łatwiej było pewnie dawniej, niż obecnie, gdy wszystko się przemieszało i zrównało. Winę za to ponoszą zarówno konserwatoria i konkursy, jak i rynek płytowy, narzucający pewne standardy. W rezultacie – w dużej mierze zatarły się różnice między „szkołami narodowymi”, tym bardziej, że najzdolniejsi artyści nie trzymają się pedagogicznych opłotków lecz fruwają po świecie, szukając rady u różnych mistrzów. O francuskiej szkole pianistyki należałoby więc mówić w czasie przeszłym i do tego z pewnym przekąsem, gdyż nie była to najlepsza szkoła.
W paryskim Konserwatorium, założonym przez Jakobinów i pomyślanym jako twierdza muzycznego nacjonalizmu, od samego początku promowano styl gry na fortepianie wywodzący się bezpośrednio z techniki klawesynowej. Brutalnie upraszczając - oznaczało to poniekąd grę „czubkami palców”, z wyłączeniem reszty ciała. Tak grał jakoby Friedrich Kalkbrenner, wielki rywal Chopina z jego paryskich lat, u którego młody Frycek – i słusznie – wolał dłużej nie pobierać lekcji. Chopin, wspaniały pedagog, przekazał swym nielicznym uczniom nieufność wobec mechanicznych palcówek i sztukę wydobywania pięknego, plastycznego dźwięku – ale we francuskim życiu muzycznym, do końca XIX wieku (i nawet później) był to nurt marginalny, płynący z dala od Konserwatorium.
Toteż Francja, z początkiem XX wieku, była w Europie swoistym kuriozum: nigdzie indziej nie posługiwano się podobną „klawesynową” techniką, angażującą jedynie palce i przeguby, a dającą styl klarowny i zdyscyplinowany – lecz suchy i powierzchowny. Owa „perlista gra”, będąca wizytówką francuskiej szkoły pianistycznej, wymierzała w jakiejś mierze sprawiedliwość francuskiej muzyce tamtych lat, w której dominował impresjonizm i neoklasycyzm. „Duch francuski” krystalizował się wokół kompozytorów - takich jak Saint-Saens, Fauré, a później Satie, Debussy, Ravel czy Poulenc.
Urodzony w 1900 roku Jacques Février, sam syn kompozytora, od najwcześniejszych lat był z nimi za pan brat. Ravel powierzył mu swój Koncert na lewą rękę, Fevrier grywał na cztery ręce ze starym Saint-Saensem i z Satiem, a potem z Poulenckiem, przyjacielem z dzieciństwa – którego utwory kameralne zarejestrował na płytach grubo później, już jako starszy pan, w latach 60. i 70..
CD2/10 Poulenc – Trio piano, haubois, basson, 3cz. - J.Février etc.. EMI CZS 7 62736-2
Rondo z Tria Poulenca na obój, fagot i fortepian – grali Robert Casier, Gérard Faisandier i Jacques Février. Ten ostatni był m.in. uczniem Marguerite Long, wielkiej figury w pedagogice XX wieku, która przekazała tajniki „perlistej gry” – zaokrąglone zwinne paluszki, sztywny biust i ręce przy sobie – całym pokoleniom pianistów.
Nie jest to już na szczęście dominujący nurt we francuskich konserwatoriach, ale jeszcze i dziś trafić można na profesora, który fortepianu uczy tak, jakby to był klawesyn lub organy. W każdym razie z początkiem stulecia – po 40 latach rządów Antoine’a Marmontela, który w paryskim Konserwatorium wykształcił całe legiony „paluszkowców” (między innymi właśnie Marguerite Long) – pianistyka francuska rozwijała się niejako pod kloszem, odwracając się od reszty świata, a w szczególności – niemal zupełnie ignorując bogactwo i głębię niemieckiego romantyzmu.
Jednym z pierwszych go-between był Alzatczyk, urodzony okrakiem na granicy Edouard Risler, o którym Artur Rubinstein mówił, że nikt tak jak on nie grał Beethovena. Risler jest bywalcem w Bayreuth, wagnerowskiej Mecce, do której rychło ściąga swego młodszego przyjaciela. Alfred Cortot, gdyż o nim mowa, wraca stamtąd nawiedzony. Marzy mu się dyrygowanie operami Wagnera i w końcu dopnie swego, ale krytyka nie zostawia nań suchej nitki. Pewnie i dobrze się stało, gdyż inne było jego przeznaczenie.
Z pewnością decydującym zwrotem w jego karierze było spotkanie z Pablo Casalsem i Jacques’em Thibaud. W roku 1905 zakłada z nimi trio – słynne „million dollars trio”, jak je nazwali później Amerykanie – które przetrwa aż do roku 1944. Cortot mówił potem, że od swych partnerów-smyczkowców nauczył się „śpiewać” na fortepianie – czyli zapomnieć o perkusyjnej naturze tego instrumentu. Być może nauczył się tego również od Emila Decombes, jednego z uczniów Chopina, u którego brał lekcje w młodych latach. Nie ulega w każdym razie wątpliwości, że Alfred Cortot – który francuskiej pianistyce zaszczepił wirusa romantycznej wrażliwości i uczuciowości, stając się w szczególności natchnionym ambasadorem Chopina i Schumanna – jest w dziejach tej pianistyki, jako odtwórca i pedagog, figurą najważniejszą.
CD3/12 Schumann – Sceny dziecięce, fragm.. – Cortot
PHILIPS 464 381-2
To ci była postać! Cortot, geniusz wszechstronny i nierówny, poeta i megaloman, człowiek wielki i mały – zdolny był do wszystkiego: jego występy były albo ekstatycznym doświadczeniem, albo żałosną masakrą – zwłaszcza w późniejszych powojennych latach, gdy upierał się nadal koncertować, choć nie miał już po temu środków. Splamił się ostatecznie akceptując funkcję Komisarza od Muzyki w kolaboracyjnym rządzie Vichy i dając recitale w hitlerowskiej III Rzeszy.
Lecz równocześnie mało kto zrobił tyle dobrego francuskiej pianistyce. W Ecole Normale, założonej przez siebie w Paryżu w 1919 roku, Cortot od samego początku uczy gry całą ręką i ramieniem, z wykorzystaniem ciężaru ciała; stara się również dowieść, że technika to w większym stopniu „kwestia psychiki niż mechaniki”. Jest też niezrównanym egzegetą romantycznych arcydzieł: do opatrzonych swymi komentarzami edycji dzieł Chopina, Liszta, Schumanna czy Mendelssohna przywiązywał wręcz większą wagę, niż do swoich nagrań.
Tych ostatnich zostało wszak po nim niemało i ukazują go jako „poetę nad poetami”. Jest w nich atmosfera wiecznej improwizacji, niewyczerpana elokwencja: Cortot gra jakby deklamował, opowiadał wciąż nowe historyjki. Uderza to zwłaszcza w Preludiach czy Etiudach Chopina, które traktował nie jako „wprawki”, lecz jako wieloznaczne poematy. A cóż powiedzieć o Balladach, Impromptus lub Barkaroli?
Sześciopłytowy album EMI z kompletem jego Chopinowskich nagrań jest tym, co każdy szanujący się meloman – obok Sonaty b-moll Rachmaninowa czy Mazurków Kapella – winien zabrać ze sobą na bezludną wyspę. Najbardziej porywające pianistycznie są nagrania wczesne, z lat 20., ale strasznie skrzypią – podobnie zresztą jak nagrania z lat 40. z Paryża, kiepskie technicznie i chwilami ułomne: atmosfera Vichy widać mu nie służyła... Najlepszym w sumie kompromisem są nagrania, dokonane przez Alfreda Cortot z początkiem lat 30. w londyńskim studio Abbey Road...
CD4/6 Chopin – Etiuda Ges-dur, op.10/5 - Cortot
EMI CZS 7 67359-2A
Któż nie przewinął się przez jego klasę lub nie korzystał z jego rad? Dinu Lipatti, Samson François, Igor Markiewicz, Gina Bachauer, Reine Gianoli, Vlado Perlemuter, Clara Haskil, Youra Guller i wiele, wiele innych...
Wśród nich – na przykład Yvonne Lefébure, urodzona na dwa lata przed początkiem stulecia, zmarła 88 lat później. Do klasy Cortot trafiła w 13 roku życia i mało kto, jak ona przyswoił do tego stopnia metodę Mistrza, przekazując ją dalszym pokoleniom. Przejęła nawet niektórych z jego najzdolniejszych uczniów, jak Lipatti czy Samson François. Ale Yvonne Lefébure – która grywała z największymi muzykami (Casalsem, Furtwaenglerem, Munchem, Mitropoulosem, Brittenem...) rozszerzyła egzegezę na Bacha i Beethovena, ponad którymi nie ma już nic – jeno Kosmos...
Należała, jak sądzę, do najlepszych francuskich pedagogów w tym stuleciu. Niektóre z jej kursów mistrzowskich zostały nagrane, jedna z jej uczennic – Yvette Carbou – spisała też jej analizy i pouczenia w książce zatytułowanej „Lekcja muzyki”. Yvonne Lefébure kipiała energią, mówiła o sobie, że „ponosi ją temperament” i że dopiero, gdy dożyje stu lat, trochę się utemperuje i zacznie grać jak trzeba. Myślę, że się nie doceniała: gdy nagrywała tę transkrypcję Bacha, miała dopiero lat 80...
CD5/13 Bach/Vivaldi – Sicilienne, transkr. – Y.Lefébure SOLSTICE SOCD 65
Yvonne Lefébure we własnej transkrypcji Siciliany z Koncertu organowego Bacha, będącego transkrypcją koncertu Vivaldiego.
Z rad Alfreda Cortot korzystał także, trochę dziś zapomniany, Eric Heidsieck, urodzony w 1936 roku. Do jego największych osiągnięć płytowych należy komplet Nokturnów Faurego. Ale niezły jest również komplet suit klawesynowych Haendla, rzadko grywanych przez pianistów. Tu już przenosimy się w powojenne dzieje francuskiej pianistyki. Ich panoramę ukazuje wyczerpująco sześciopłytowy album EMI, prezentujący blisko setkę francuskich pianistów średniego i najmłodszego pokolenia: ukazanie się tej antologii (śmiesznie taniej, co warto zaznaczyć) było dla mnie bezpośrednim pretekstem do ułożenia tego cyklu... A zatem Haendel i Eric Heidsieck, z tegoż albumu...
CD6/1 Haendel – Suita Nr9, Allemande – E.Heidsieck
Editions ARB / CD DOM 1410
Sześciopłytowy album „Ballade” ma nie tylko tę zaletę, że prezentuje dziesiątki mniej znanych pianistów: pozwala też odkryć mało znane utwory. To zresztą specjalność Danielle Laval, która od lat chodzi własnymi ścieżkami, nagrywając pasjami niemal wyłącznie to, czego nikt inny nie gra: ostatnio zarejestrowała na 4 CD komplet wariacji Mozarta, wcześniej nagrała mnóstwo zapomnianych dzieł – Mendelssohna, Moszkowskiego, Hummla i Bóg wie kogo. Zawdzięczamy jej także pierwsze w dziejach nagranie karkołomnych etiud Clementiego z cyklu Gradus ad parnassum, jak również płytę z utworami Nino Roty, autora muzyki z filmów Felliniego. Oto Walc z dzwoneczkami Nino Roty, gra Danielle Laval.
CD7/15 N.Rota – Valzer carillon – D.Laval AUVIDIS K 1021
Żegnamy i zapraszamy
29/01/2010 16:02 TU
Nasza wspólna historia
Kultura - z archiwum RFI
Ostatnia aktualizacja 22/02/2010 17:12 TU
Ostatnia aktualizacja 21/02/2010 11:38 TU